Blog wystartował na dobre. Pojawiło się już na nim kilka środków treningowych, pare porad dotyczących treningu. I mam plan, by w najbliższym czasie zamieszczać tutaj jeszcze więcej tego typu materiałów. Na tym jednak nie chciałbym kończyć.

Myślę, że fajnie byłoby także, byście znali twórcę tego miejsca nie tylko z grafik z grami i zabawami, ale także trochę od tej prywatnej strony. Czyli „Co u kołcza” dzieje się w sportowym życiu i czy na szyi w danym tygodniu zawisł jakiś medal za dyszala.

Skracam dystans.

Pewnie nie wszystkim będą leżeć tego typu historie. Wiem, liczy się samo mięcho. Ale niekiedy musi być też i jakaś przystaweczka. Być może część z Was będzie chciała wyłapać jakiś element dla siebie, albo po prostu się pośmiać, sprawdzić, czy u tego typka, który zaczął mądrować się w internecie, naprawdę jest tak kolorowo.

Jedziemy

W niedzielę zagraliśmy swój ostatni turniej halowy tej zimy w roczniku 2007. Nie trenujemy na hali wcale (zakładamy kalesony ze sklepu u Haliny i gramy na dworze także w dużym mrozie), ale nawet na surowo, jak mamy okazję gdzieś zagrać, to korzystamy. Każde granie jest lepsze od braku grania. Traktujemy to bardziej jako zabawę oraz dostarczenie moim miśkom (mówię na nich w taki sposób, bo mam w drużynie dziewczyny, więc „chłopaki i dziewczyny” długo mi się wymawia) rywalizacji, tej nutki ekscytacji, że jednak gra się o coś więcej, niż w wewnętrznej gierce.

Każdy turniej traktowałem z dużą rezerwą, inna piłka, inna przestrzeń, inna gra tak naprawdę. W wewnętrznej lidze halowej, którą zorganizowaliśmy jako akademia, w zasadzie nie ustalałem składów. Podzieliłem grupę na trzy zespoły, a miśki dogadywały się miedzy sobą odnośnie pozycji, tego, kto wychodzi w pierwszym składzie w danym meczu itd.. Wyszło całkiem fajnie, bo przecież poza aspektami czysto sportowymi, zespół musi nauczyć się również współpracować.

To naprawdę fajne uczucie, gdy widzisz, jak twoi piłkarze potrafią sami się organizować. Podczas zmian, które już kontrolowałem ja, padały także pytania dotyczące korekty po wejściu na boisku. Odpowiadałem tylko: jak się dogadacie między sobą o pozycje, to spoko, zależy od was.

Dumny i uśmiechnięty

Wracając do niedzieli – wszystko zaczęliśmy fajnie, granie takie, jak powinno być – byłem zadowolony. Ale – jak zwykle we wszystkich halowych turniejach w tym roku – zdarzył nam się ten jeden mecz, w którym dzieje się coś niewytłumaczalnego. Pojawia się rozluźnienie, mniej biegania, na boisku widać trochę inny zespół – jakby ktoś mi nagle ich podmienił. Być może spowodowane jest to tym, że naprawdę nieźle wchodzimy w te turnieje, praktycznie w każdym zaczynaliśmy od kilku fajnych meczów, zakończonych zwycięstwami. Prawdopodobnie później odrywają nam się stopy od ziemi na co najmniej 10 centymetrów. Ale przecież każdy z nas też kiedyś był miśkiem i wiemy doskonale, jak to się odbywa – jak my wygraliśmy z nimi 3:0, a oni przegrali z tymi, co my z nimi wygraliśmy 3:0 – to słabi są.

Turniej zakończyliśmy na drugim miejscu. Piszę to, bo nie jestem fanem stwierdzenia, że wynik nie jest ważny. Jest! Zwłaszcza już w takim wieku. Jeśli moi zawodnicy nie chcieliby wygrywać meczów, to coś byłoby nie tak. Przecież do piłki trzeba mieć charakter! Jak chcesz wyciągnąć mecz z 0:2 na 3:2 z podejściem: „wynik nie ma znaczenia”? Owszem, ma. Ale dla mnie kluczem jest to, by osiągnąć ten wynik poprzez jakiś konkretny styl gry, nad którym pracujemy na treningach, a nie przypadkowe bramki po wykopnięciu piłki od bramkarza. O tym może napiszę trochę szerzej w najbliższym czasie.

Ekipa się spisała. Biegaliśmy i walczyliśmy, że aż parkiet piszczał. I chciałbym, by tak było zawsze. I w każdym meczu. Chyba, że serio mi ich podmieniają.


Polub Piłkarskiego Kołcza na Facebooku!