Ile Ty masz lat – pyta mnie facet, który przyprowadza na zajęcia do Królewskich swojego syna. Chwila konsternacji. Nie wiem? Błyskawiczne obliczenia. W listopadzie 27 – odpowiadam. Pani z matematyki byłaby ze mnie dumna. Liczenie pod presją czasu opanowałem do perfekcji. Tak samo jak podejmowanie decyzji na boisku. Zawsze mówię sobie, że zewniakiem gram jak Modrić, tylko nikt nie poznał się na moim talencie. Bałwany.

Serio, coraz częściej zapominam, ile mam lat. Nie te czasy (brzmię w tym momencie jak dziad), gdy raz za razem przerzucałem kartkę z kalendarza w oczekiwaniu na wzniesienie się na kolejny level, wejście na kolejny stopień. Bo im więcej wiosen na karku, tym więcej punktów do dorosłości. Przynajmniej na papierze. Zapominam, bo nie liczę. Podobno szczęśliwi nie liczą. Zaczynając ten tekst musiałem sprawdzić, czy poprzedni pisałem na 26. urodziny. Swoją drogą – był piękny, o brzydkim listopadzie. Zachęcam do przeczytania. Lepszego chyba nie napiszę.

Miałem sobie odpuścić. Pomyślałem, że udostępnię ponownie wpis z poprzedniego roku. Nic bym w nim nie zmienił. Wszystko dalej aktualne. Później pomyślałem: ok, Łukasz, nie podawaj gościom na obiad odgrzewanego schabowego. Zwłaszcza w dniu urodzin. Ponadto – jestem dość sentymentalną osobą i być może – o ile to miejsce istnieć będzie za kilkanaście (kilkadziesiąt) lat – zaparzę pyszną, czarną kawę, usiądę w ciepłych kapciach i przeczytam o tym, jak rok po roku zmieniałem się ja, moje podejście do życia, rodziny, piłki. A może będę grać w szachy.

Lubię powspominać. Zwłaszcza w tym dniu łapie mnie swego rodzaju nostalgia. Myślę o tym, co dotychczas udało mi się zrobić i o tym czy zdążę spełnić jeszcze kilka swoich planów i marzeń. Na studiach, podczas wykładów z filozofii, miałem ubaw po pachy. Śmiałem się, że życie filozofa musi być cholernie trudne – siadasz na kiblu i zastanawiasz się, dlaczego jest okrągły a nie kwadratowy. Dziś mnie samego dręczą przeróżne rozterki. Ale nad kształtem kibla nigdy się nie zastanawiałem.

Gdy byłem małym chłopcem mój tata odwiedział boiska jako sędzia piłkarski, a ja byłem jego nierozłącznym kompanem. Siadałem na trybunach między Mirkami i Januszami z przeróżnych miast i wsi i oglądałem. Ewentualnie, gdy po przeskanowaniu przestrzeni znalazłem na obiekcie plac zabaw, łączyłem jedno z drugim. Jako własnego bodyguarda zatrudniłem dziadka. Z każdym Mirkiem i Januszem potrafił znaleźć wspólny język.

Później jeździłem z tatą na mecze jako ośmioletni asystent trenera. Uwielbiałem to. I dzięki temu miałem starszych kumpli z boiska. Byłem gość, znałem lokalnych gwiazdorów drużyny młodzieżowej i na własne oczy widziałem wszystkie ich bramki. Widziałem też, jak piłki po ich strzałach lądowały w stawie za bramką. Może myśleli, że grają w rugby. Nie wiem, co to była za wieś, ale bramka zaraz za stawem nie była najlepszym rozwiązaniem.

Fakt, nie każdy z lokalnych gwiazd pałał do mnie sympatią. Czasem z nimi grałem jako mały siusimajtek i traktowali mnie właśnie jako małego siusiumajtka. Może dlatego, że byłem synem trenera, a może dlatego, że zewniakiem grałem lepiej od nich. Kto wie.

Tata był też moim pierwszym trenerem zarówno oficjalnie, jak i nieoficjalnie. Zanim rozpoczął trenować moją drużynę w klubie, trenowaliśmy na podwórku, strzelaliśmy sobie wzajemnie bramki na piaskowym, szkolnym boisku i piliśmy oranżadę na miejscu w sklepie pod niebieskim dachem. To był najlepszy sposób na ugaszenie pragnienia. W klubie był już wyższy poziom – trenowaliśmy przyjęcie-podanie, bieganie i ustawienie się w ataku. Było naprawdę fajnie.

Dziś mamy 14 listopada 2021 roku. Tata pracuje wraz ze mną w Królewskich Złoczew. Szkolimy kolejne pokolenia piłkarzy. Na treningi przychodzą dzieci lokalnych gwiazdorów drużyny młodzieżowej, których oglądałem na boisku i dzieci moich kumpli z murawy. Są też z nami dzieci zupełnie obcych ludzi z okolic, którzy stwierdzili, że robimy naprawdę super robotę. Czy któreś z nich zagra kiedyś w piłkę w Realu Madryt? Pewnie nie. A może? Najlepszym podsumowaniem sensu naszej roboty była sytuacja sprzed paru dni.

– Wiesz, ja trenowałem nawet twojego tatę – mówi Andrzej do jednego z sześciolatków.
– To prawda – śmieje się tata chłopca.
– Jeszcze twojego wnuka potrenuję.
– Ta, chyba o balkoniku!

Szkolimy po to, by wychowywać wspaniałych piłkarzy, którym piłka klei się do butów. Ale też po to, by zarażony piłką nożną rodzic po latach biegał ze swoim synem na boisku i potrafił pokazać mu, ile daje to radości.

Dawno temu poszliśmy na stadion w Złoczewie. Tylko ja i tata. Graliśmy, strzelaliśmy z przewrotki i broniliśmy bramki zespawanej z kilku rurek. W pewnym momencie stanąłem, napiłem się wody i zapytałem:

– Tato, ile ty masz w ogóle lat?
– 27 – odpowiedział.

Koniec przerwy. Zaczęliśmy grać.

Dziś mam 27 lat. Gramy dalej.