Gdybym tworzył świat usunąłbym listopad. Po październiku w magiczny sposób pojawiałby się grudzień. Ba, zrobiłbym od razu gwiazdkę, uszczęśliwiając tym samym wszystkich moich małych podopiecznych. Odnoszę wrażenie, że listopad jest specyficznym miesiącem, który rok po roku zwiastuje koniec świata. Słońce nigdy nie wschodzi, dzień nigdy się nie pojawia. Następnie nastaje wcześniej wspominany grudzień i okazuje się, że to jeszcze nie ten moment. Może za rok. W otchłaniach listopadowych ciemności myślę sobie: Boże, gdzieś popełniłeś błąd, dlaczego w kalendarzu nie mogłoby być dwóch majów.

Podobno 14 listopada 1994 roku nie różnił się od innych 14 listopada, ani od żadnych innych dni listopada. Aura była do dupy, jak zawsze. I to właśnie tego dnia – jakby moim rodzicom było mało – wydałem z siebie pierwszy z wielu jęków. Choć mama mówiła mi: „płakałam ze szczęścia!”, to do dziś jej nie wierzę. Ten dźwięk, w połączeniu z tą aurą, w tym miesiącu musiał być czymś strasznym.

Od tamtego dnia listopada mija dziś 26 lat. Miałem szczęśliwe dzieciństwo – mogłem zedrzeć skórę na betonowym korcie, rzucając za trzy jak Jordan. Rodzice zawsze powtarzali mi: „zagoi się”. Jako jeden z nielicznych chłopaków posiadałem ekskluzywne rękawice bramkarskie kupione na rynku. Mogłem grać z tatą w piłkę, a wracając do domu odwiedzaliśmy sklep i gasiliśmy pragnienie „oranżadą na miejscu”. Mogłem skręcić staw skokowy na meczu z Piastem Błaszki. Gdy w domu wyłem z bólu mama powiedziała mi: „przecież takie życie piłkarza”. I w sumie miała rację. Za otrzymane odszkodowanie kupiłem pierwsze korki z adidasa.

Na swoich osiemnastych urodzinach robiłem striptiz i całowałem wszystkie dziewczyny na sali. A mięso pozostałe z imprezy jedliśmy przez pół roku. I – o zgrozo – od tamtego momentu minęło już osiem lat. Od zjedzenia ostatniego skrzydełka siedem i pół roku.

Przeminęło. Czy szybko? Ciężko mi jednoznacznie odpowiedzieć. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Moje myśli kieruję bardziej w kierunku tego, co mam tu i teraz. Wspominam, bo było fajnie. Ważne dla mnie jest odnajdywanie tych fajności we wszystkim, czego kiedykolwiek się dotknąłem.

Dokładnie rok temu, 14 listopada, aura była do dupy, jak każdego 14 dnia listopada. Opublikowałem wtedy tekst z okazji 25. urodzin. Był ładny w przeciwieństwie do pogody. Napisałem w nim, że narzekanie na pochmurne niebo jest super powodem do pokazywania swoich zębów. Ten tekst również jest już wspomnieniem. Dodam, że fajnym. Dalej podpisuję się pod nim dwoma rękoma.

Dziś nie jest lepiej, jeśli chodzi o warunki atmosferyczne. Dalej podtrzymuję tezę, że ktoś, gdzieś, kiedyś popełnił z listopadem błąd. Mimo tego chciałbym napisać, że ten rok był dla mnie naprawdę wyjątkowy. Co prawda nie pojechaliśmy z narzeczoną i naszym synem na Karaiby, ale kąpaliśmy się w jeziorze. Tydzień przed wyjazdem słuchałem, że wszystkie bikini są beznadziejne. „Źle układają się na cyckach” – mówiła. Dla mnie były ok. Nawet bardzo.

Zrobiłem przez ten czas wiele fajnych rzeczy na czele z założeniem klubu sportowego szkolącego młodzież w rodzinnym mieście. Mówili mi, że teraz dzieciom nie za bardzo się chce. A może to nam się nie chce, dorosłym? Okazało się, że dzieciaki w Królewskich Złoczew trenują z tak dużą intensywnością, że moglibyśmy wymieniać już murawę. Na razie nas na to nie stać, ale w przyszłości? Kto wie.

Stworzyłem swój własny sklep, sprzedałem mnóstwo materiałów. Dzieliłem się z czytelnikami bloga wiedzą, a to dostarcza mi czegoś w rodzaju poczucia spełniania. Dla tych najbardziej zaczytanych przygotowałem niespodzianki i od pewnego czasu pojawiam się w skrzynkach mailowych. Na razie nikt nie napisał mi, że ma mnie dość.

Wreszcie kupiłem sobie wymarzone turfy adidas mundial team. Lansuję się w nich po mieście, bo kto mi zabroni? Wrzuciłem zdjęcie butów na fejsa. Okazało się, że pod względem popularności post wylądował na drugim miejscu. Nie wiem już, czy coś z fejsbukiem jest nie tak, czy z moimi materiałami. Może powinienem zostać blogerem modowo-sportowym?

Zrobiłem licytację dla chorej Amelki, a moje wszystkie e-booki trafiły w ręce trenera, który postanowił przelać na jej konto trzysta złotych. Byłem dumny. Na fanpage’u Królewskich zrobiliśmy drugą. Piłka z adidasa warta 40 złotych trafiła w ręce Radka, mojego znajomego. Postawił na nią sześć stów. Zwariował. Napisałem do niego, gdy cała zabawa dobiegła końca.

– Zdrowy jesteś? Kiedy podrzucić ci piłkę? Może wpadniesz na trening, zrobimy zdjęcie?
– Daj ją dzieciakom.

Nie był zdrowy.

Różowa futbolówka służy małym Królewskim. Mamy takich pięć. O wszystkie zacięty bój toczą dziewczyny. Może powinniśmy trochę dokupić, by zadowolić wszystkich. Musimy to omówić z narzeczoną. Nie dość, że muszę omawiać z nią wybór koloru mebli do łazienki, to zobowiązałem się do dyskutowania o kolorze piłek do klubu. W końcu jest w nim wiceprezesem.

Czy jest coś, co przez ten rok zrobiłbym inaczej? Oczywiście. W życiu jest jak w piłce – żadnej z przeprowadzonych akcji nie zagrasz raz jeszcze. Ale gdy przychodzi odpowiedni czas, oglądasz replay i widzisz, że wcale nie skoczyła, to Ty się machnąłeś. Podjąłem wiele trafnych decyzji, pomyliłem się setki razy. Idealne połączenie zadowolenia z siebie i zebranego materiału do wyciągania wniosków. Wszystko mogę spiąć jedną, dużą klamrą. Mogę powiedzieć: „było fajnie, Łakomy”.

Dziś jest mój 26. 14 dzień listopada. Aura nie różni się w żaden sposób od innych dni listopada – znów jest do dupy. To dobry moment, by się uśmiechnąć. Idę zjeść kawałek toru. Należy mi się.