Na początkowym etapie swojej przygody z trenowaniem młodych piłkarzy słowo „sukces” odbierałem zdecydowanie w inny sposób, niż obecnie. Sukcesem mogło być dla mnie jedynie coś wielkiego. Sukcesem mogło być dla mnie coś nadzwyczajnego, coś czego nie tyka zwykły śmiertelnik.

O czym myślisz, gdy jako trener dzieci po raz pierwszy spotykasz się ze słowem „sukces”? Wychować zawodnika występującego w przyszłości w ekstraklasie? Na poziom pierwszej ligi? Może reprezentanta Polski? Rozmawiając z innymi szkoleniowcami słuchasz, jak ten, czy inny klub lub trener ma w swoim CV takiego lub innego wychowanka na takim lub innym poziomie. Gdy robisz kurs, wykładają na nich trenerzy, którym przecież trochę zazdrościsz. Zazdrościsz pracy z najlepszymi zawodnikami w Polsce. Bo kto nie zazdrościł i nie myślał sobie: mógłbym, jak on. Fajnie ma.

Nie widzę niczego złego w tym, by szkolić reprezentantów Polski. Nawet w najmniejszych miejscowościach. Nie widzę niczego złego w stawianiu sobie tak wysokich celów, bo sam sobie zawsze je stawiam. Tylko w pewnym momencie swojej trenerskiej przygody musisz uświadomić sobie, że nie każdemu wychowankowi piłka klei się jak Messiemu. Ba, nawet jeśli się klei, nie oznacza to światowej kariery i tysiąca sprzedanych koszulek z jego nazwiskiem. Bo ilu zawodników, których masz pod swoimi skrzydłami trafi do topowego klubu z ekstraklasy? Ilu zawodników, których mają trenerzy w topowych akademiach w Polsce trafi do topowych klubów? I najważniejsze pytanie: czy zrobiłeś coś nie tak, jako trener, że nie wyszło?

Chciałbym, by każdy mój wychowanek trafiał na salony, był gwiazdą gali ekstraklasy. Chciałbym, by przyjeżdżał do kolejnych moich piłkarzy jako „mój chłopak”, opowiadając, jak zrobił karierę. Bo kto, by nie chciał? Bo kto z nas, trenerów, nie wypiąłby wtedy klaty?

Jednak słowo „sukces” może mieć dwa różne wymiary w tej branży. I dwa równie ważne. Jednak drugi wydźwięk tego słowa jest zdecydowanie mniej ekskluzywny.

Parę lat temu pojawiłem się przypadkowo jako trener pewnej szkółki piłkarskiej. Przepracowałem w niej naprawdę wiele fajnych chwil. Kilku zawodników gra dalej. Niektórzy w ligach wojewódzkich, niektórymi interesuje się ten lub tamten klub. Czy wyjdzie z tego coś piłkarskiego na wysokim poziomie? Dobre pytanie. Wielu chłopców zawiesiło buty na kołku. Kiepsko? Przecież nie każdy będzie biegał za piłką całe życie. Ktoś też musi ją oglądać.

Parę lat temu poznałem się z pewnym trzynastolatkiem, a dziś pełnoletnim (tekst piszę dzień po jego osiemnastych urodzinach) chłopakiem. Osiemnastoletnim chłopakiem, który przez dwa ostatnie lata uczył się jako mój asystent w akademii. W tej chwili jest na ostatniej prostej do przejęcia jednej z drużyn i przekazywania pasji do piłki nożnej kolejnym dzieciakom. Dzieciakom, takim jakim jeszcze nie tak dawno, był on.

To właśnie jest „sukces” drugiego wymiaru. To właśnie te wszystkie dzieciaki grające w ligach wojewódzkich albo okręgówkach. To wszyscy ci grający później w czwartych ligach i a-klasach. To wszyscy ci, którymi interesują się inni i nie wiesz, czy im się uda. Nie wiesz, czy są wystarczająco dobrzy, czy nie braknie im lewej nogi albo pewności siebie w kluczowym momencie. To własnie ci, którym przekazałeś tak dużą frajdę do piłki, że zechcą dzielić się nią z innymi już po drugiej stronie, jako kolejni trenerzy.

Sukcesem jest moment, w którym podzieliłeś się z kimś swoją pasją, a ona dla tego kogoś stała się równie ważna i sam chce zarażać nią dalej. I o to chodzi w sukcesie trenera w słynnym cytacie, że ma on wpływ na więcej ludzi w rok, niż przeciętny człowiek przez całe życie. Bo tworzy łańcuch, bez którego być może drugi Lewandowski nie miałby możliwości grania w ekstraklasie.