W sobotnie popołudnie zjedliśmy kiełbaskę z grilla, przycisnęliśmy ją – jakby to powiedział Makłowicz w podróży – wybornym ciastem przygotowanym przez rodziców drużyny przeciwnej. Wszystko popiliśmy tymbarkiem. To ten jeden dzień, w którym możemy napić się po meczu (treningu) czegoś innego niż woda. Jabłko-mięta wjechało więc pięknie.

Zakończyliśmy rundę jesienną. Udanie – zwycięstwem i ,co dla mnie istotniejsze, całkiem przyjemną dla oka grą. Jeśli śledzicie mnie na fejsie, widzieliście pewnie już post ze zdjęciem, które wrzuciłem do tego wpisu. Z rocznikiem 2007 pracujemy razem już od 3 lat. Mamy zatem za sobą wspólny czas, lepsze oraz gorsze momenty (jak w każdym związku). Zanotowaliśmy mnóstwo porażek, popełniliśmy niezliczoną liczbę katastrofalnych błędów, straciliśmy setki bramek i odbyliśmy kilkadziesiąt poważnych rozmów. Ale jest również druga strona medalu – wygrywaliśmy wiele starć. W niektórych z nich zaaplikowaliśmy naprawdę pokaźną liczbę goli. Cieszę się, że nadal mam włosy, bo po pewnych akcjach łapałem się mocno za głowę (bo mi się podobały). Cieszę się, że nadal mam włosy, bo po pewnych akcjach łapałem się za głowę jeszcze mocniej (bo mi się nie podobały). I cieszę się, że nie jestem siwy. Jeszcze.

W mojej pracy fajne jest to, że mogę dostrzegać jej długofalowe efekty – dobre (o ile dobrze ją wykonuję) i te gorsze (jeśli lecę sobie w kulki). Mogę widzieć progres, efekt każdej jednostki treningowej i danej wskazówki. Momentami może nawet nie zdajecie sobie sprawy z wagi bycia w tym zawodzie. Każdy ruch, każde zagranie jest odzwierciedleniem wizji, którą przekazuję każdemu z zawodników. Gdy dostrzegam zazębianie się wszystkich mechanizmów serce się raduje.

W tym sezonie – punktowo – wypadamy gorzej, niż w poprzednim. Ale w lidze jest dużo silniejszych zespołów aniżeli w poprzedniej edycji rozgrywek. Poziom jest bardziej wyrównany, co bardzo mnie cieszy i powinno cieszyć każdego trenera.

Pozostawiając jednak same cyferki na boku – mimo że przeciwnicy silniejsi, my zdecydowanie lepiej sobie z nimi radzimy. W pierwszym naszym spotkaniu ulegliśmy rywalowi 4:3 (tracąc bramkę w ostatniej minucie), choć piłkarsko prezentowaliśmy się zdecydowanie fajniej. Pamiętam mecz z tą samą drużyną w poprzednie wakacje – nie mogliśmy przez długi czas opuścić swojej połowy. Obecnie to my prowadziliśmy grę. W skrócie – widać efekty naszej pracy. Czy mogę mieć pretensje do swoich zawodników? Oczywiście, że nie. Pogratulowałem im bardzo dobrego występu, bo na takie gratulacje zasłużyli. Każdy z nich chciał wygrać i zostawił na murawie wszystkie siły. Nie można mieć pretensji do kogoś, kto wyładował swój cały akumulator, by osiągnąć cel. Nie udało się? Trudno.

Zwycięstwa, uciekały nam przez bardzo proste błędy indywidualne. A to bramka wpuszczona pod nogami bramkarza, a to ktoś był niewyspany i się zdrzemnął. Można powiedzieć: brak koncentracji. Sami byliśmy sobie winni. Wiele z straconych goli mógłby zaliczyć do kategorii „samobóje”.

Potrafiliśmy również wypuścić wygraną w ostatnich minutach starcia prowadząc 4:2. Nie umieliśmy także znaleźć sposobu na ekipę, której jedynym pomysłem było: „wybij to daleko!”. Oczywiście jest to cytat słów skierowanych do bramkarza. Dostaliśmy dzwona, jakby pacnął nas sam Adamek. I w ten oto sposób mogliśmy pogratulować sobie najsłabszego naszego występu od bardzo, bardzo dawna (w historii?).

Ok, takie momenty mają miejsce. Wiem. Choć nie ukrywam – byłem wkurzony. Jak każdy człowiek mam chwile słabości, gdy emocje biorą górę. Kubeł zimnej wody czasem się przydaje.

Nad czym musimy najmocniej pracować? Nad skutecznością. Marnujemy niezliczoną liczbę doskonałych okazji. Niekiedy bramkarz ucieka już z bramki, żebyśmy dali mu spokój, bolą go wszystkie obite części ciała.

Mimo wszystko (humor na bok) pod każdym względem gramy dużo ciekawiej, niż w poprzednim roku. Lepiej radzimy sobie z wyjściem spod pressingu przeciwnika (dużą rolę odgrywają umiejętności indywidualne, nad którymi pracujemy mocno). Lepiej budujemy swoje akcje, są płynniejsze, bardziej przemyślane, z częstszą zmianą ich ciężaru. Lepiej bronimy, szybciej się organizujemy i – co mnie bardzo cieszy – lepiej się komunikujemy!

Tu lepiej, tam lepiej, ale do takiego Liverpoolu to wciąż nam daleko. Ale spokojnie, wszystko przed nami.

Kroczek po kroczku dążymy do celu. Czas na zimę i dalszą pracę. Oczywiście na świeżym powietrzu! Kalesony nie są wcale drogie, a jak ktoś ma się smarkać, i tak będzie się smarkać.