Test dobiegł końca. 6-9 czerwca, Kraków, Turniej Smoka – ogrom grania do tego stopnia, że podczas późniejszego zwiedzania miasta wyglądaliśmy jakby przemielił i wypluł nas smok. Spacer? Próba charakteru. Organizacja i poziom – nie boję się tego powiedzieć – top. Dałem nawet wywiad do kamery, podczas którego nieustannie się śmiałem jakby zacięła mi się płyta.

Jednym zdaniem ująłbym to tak: szkoda, że tak szybko. Mimo, że dostaliśmy lekcję futbolu od kilku drużyn.

Dzień I

Wyjechaliśmy o 16:00. Mieliśmy trochę drogi, punkt 19-20 planowaliśmy meldunek we Wieliczce w hotelu Garden Park. Plany uległy zmianie, gdy za Częstochową przywitaliśmy się z korkiem. O 22:00 jedliśmy obiad(?). Szacunek dla wszystkich w hotelu – czekali na nas do końca, a pani – o ile dobrze pamiętam – Ania, uprzedziła mnie tylko, iż jedzenie będzie odgrzewane i nie będzie miało takich walorów smakowych. Nie gniewamy się, Pani Aniu, jedzonko było w porządku.

Zmęczeni, głodni, ale jak zwykle pozytywni 🙂

Tradycyjnie w pierwszy dzień, po obiedzie, nastąpiła konfiskacja telefonów. Kto nie próbował – polecam serdecznie. Poszliśmy spać w wygodnych wyrkach, po ciężkiej podróży.

Dzień II

Pobudka o 6:30. Miała być. Wchodząc na piętro z myślą: „ale zrobię im pobudkę, za kostki i z łóżek!”. Zastałem targowisko. Cóż, musiałem obejść się smakiem. Opcje są dwie: budzik w dyńce albo nie spali całą noc. Muszę to wyjaśnić na najbliższych zajęciach. Punkt 7:00 – śniadanie. Napiszę Wam – mega! Więcej pisać nie będę i wstawię dla Was fotki.

Zdrowo i kolorowo. Jest też mój ulubiony sok pomarańczowy!

Punkt 8:20 – pierwsze spotkanie. Opisywanie każdego z nich nie ma sensu, nie chcę Was zanudzić swoimi rozterkami. Mogę wspomnieć jedynie, że ranga rozgrywek splątała nam totalnie nogi i wyglądaliśmy na murawie, jakbyśmy grali w dwóch lewych butach. W plecy 1:0, ale w drugim 3:0 do przodu. Myślałem: „ok, teraz zejdzie z nas trochę ciśnienie”. Ale gdy wyszliśmy na zespół nazywający się Athletic Club Odessa, znów poczuliśmy się tacy malutcy. Zupełnie niepotrzebnie. Ale rozumiem to – jesteśmy klubem z małej miejscowości, a w tak silnie obsadzonym turnieju graliśmy po raz pierwszy.

W tym dniu moi zawodnicy zostali bezlitośnie sprowadzeni na ziemię, jakby jakiś typ zepchnął nas z bardzo wysokiego wieżowca. To musi boleć. Przecież u nas, na lokalnym podwórku, nie przegraliśmy spotkania od bardzo długiego czasu, a tu nagle bach, bach, kilka ciosów i gleba. Ale właśnie po to tam pojechaliśmy – grać z najlepszymi.

Od samego początku organizacja stała na najwyższym poziomie. Kapitalnie przygotowane oba boiska – jedno trawiaste, drugie sztuczne. Granie na nich to czysta przyjemność. Pilnowanie godzin meczów, przejścia – ekstra. Każdy trener uważnie śledził rozpiskę, szło płynnie i bardzo przyjemnie. Mecz trwał 18 minut bez przerw, a czas oczekiwania na kolejne starcie oscylował w granicach 30-50 minut. W sam raz, by odpocząć, mając na uwadze, że dziennie czeka na Ciebie pięciu wymagających rywali.

Finisz pierwszego dnia grania około 15:00. Dla nas nie do końca udany, liczyliśmy na trochę więcej, ale dostaliśmy lekcję niczym w szkole i trzeba wyciągać wnioski.

Szybka kąpiel i obiad.

Całość zakończyliśmy dobijającym nasze nogi spacerem po Krakowie. Prawdziwe wyzwanie. Ale było warto. Włączyliśmy tryb przyśpieszony i daliśmy radę. Wawel, rynek, nieco historii od przewodników i organizatorów, którzy chyba trochę nas polubili, bo później namawiali mnie do wywiadu. Ale o tym później. 😉 Historii o Krakowie, królach, ale także o dyskotekach, które zniszczyły karierę jednego z naszych przewodników. Cóż – nie jeźdźcie na imprezy, albo chcecie być piłkarzami, albo oprowadzać piłkarzy po Krakowie. Sam powiedziałem to temu panu z brodą. Trzeba przecież trochę się pośmiać, a obaj z nich mieli naprawdę spoko poczucie humoru i dużo dystansu.

Dzień III

Rytuał od rana się nie zmieniał. Myślałem, że tym razem będzie trochę gorzej, ale z ranka znów zastałem moich gagadków naszykowanych i gotowych do przekręcenie kluczy w drzwiach. Śniadania zdecydowanie smakowały im najbardziej, dlatego że serwowane były w formie szwedzkiego stołu, a na nim – a jakże inaczej – pojawiły się płatki i mleko.

Dzień trzeci to dogrywanie grup i mecze finałowe (po podziale na grupy złotą i srebrną – w każdej nich było 8 zespołów). My wylądowaliśmy w tej drugiej. Kolejna solidna porcja grania, którą zafundowali nam organizatorzy. To ten moment, kiedy jesteś na ringu, wymiękasz, ale jeszcze musisz. Każdy musiał i my też. Po to tam pojechaliśmy.

Było naprawdę trudno. Morale drużyny nieprzyzwyczajonej do przegrywania drastycznie spadło. Mi brakło w pewnym momencie pomysłu, jak przemówić do swoich piłkarzy, jakby coś odebrało mi totalnie mowę.

Fajne w tym wszystkim jest to, że uzyskaliśmy świadomość, że nie zawsze będziemy pukać wszystkim 10 bramek w meczu jak w naszej lidze okręgowej. To też był nasz problem, zwykle łatwo nam to przychodziło i większą część spotkań graliśmy bez presji. A w Krakowie każdy wynik to różnica góra 2-3 bramek, więc koncentracja, myśl o tym, by utrzymać dobrą grę, musiała być zachowana do samego końca. Super lekcja dla nas wszystkich. Także lekcja przegrywania.

Po meczach mieliśmy ogromną przyjemność wspierać Reprezentację Polski w AMP Futbolu. Kapitalne przeżycie. Co ci goście robią z piłką – nie do opisania! Zwody, elastico, jakieś wywijańce! Niesamowite! Neymar przy nich to junior. I nie turlają się po faulach, myślę, że przeżyli gorsze rzeczy od kopnięcia w piszczel. A wyobrażacie sobie pewnie, jak wygląda faul na zawodniku, który nie ma możliwości podparcia się drugą nogą? Tak, wygląda przerażająco, jakby miał się cały połamać i kula miałaby mu wybić oko. Na szczęście były tylko dwa takie zagrania, ale przy każdym wstrzymałem oddech.

Po meczu – radość, bo 3:0 do przodu. Radość, bo trybuny zapełnione. Piłkarze przeszli przez całą długość boiska przybić piątki ze wszystkimi fanami. Szczera euforia.

Dzień IV

O ranku już nic nie wspominam. Wyglądał jak zwykle. Na murawie nasza wyczerpana ekipa zanotowała dwa zwycięstwa, jeden remis i dwie porażki. Trochę podbudowaliśmy morale, poprawiliśmy naszą grę i pokazaliśmy się z naprawdę fajnej strony w ostatnim dniu turnieju. Jeśli mam zaprezentować zespół przed kończącym rozgrywki starciem, wyglądał on tak:

Całego „Smoka” podsumowałem na facebooku krótkim wpisem.

Mega przygoda, mega przeżycia. Mogliśmy zmierzyć swoje siły z jednymi z najlepszych zespołów piłkarskich w Polsce. Poziom turnieju – top organizacyjny i sportowy. A wśród uczestników taka miejscowość jak Lututów. Obok nas Stal Rzeszów, SMS Rzeszów, Hutnik Kraków, Cracovia, Athletic Club Odessa, Sandecja i wiele innych kapitalnych zespołów.

Doświadczenie dla mnie jako trenera i dla dzieciaków.

Zajmujemy 6 miejsce w Lidze Europy. Ale zagraliśmy tak, jak umieliśmy najlepiej. Nawet najsilniejszym potrafiliśmy postawić ciężkie warunki. Mecze na styku zarówno do przodu jak i do tyłu. Zdarzyły nam się także 3 wyniki wysokie po 6:0 w plecy. Bywa. Wyszedł nam brak doświadczenia w takich turniejach i mnóstwo stresu.

Na pewno to zaprocentuje, bo musi. Wracamy mega zadowoleni z zapałem do dalszej pracy. Oby więcej takich rozgrywek.

Dzieciakom dziękuję za walkę i zaangażowanie w każdy dzień. Dziękuję także za super atmosferę i podniesioną głowę (mimo że czasem było ciężko, bo zderzaliśmy się ze ścianą).

To, co, do zobaczenia za rok? A może prędzej? ⚽

Na koniec

Warto. Jedźcie. Fenomenalne przeżycia, wysoki poziom, super ludzie, super zawodnicy. Zostają nam niesamowite wspomnienia. Liczymy, że uda nam się zagrać w turnieju również za rok.

Dla nas był to prawdziwy sprawdzian mocy. Paradoksalnie, mimo że przegraliśmy dużo więcej spotkań niż ich wygraliśmy, pokazaliśmy, iż jesteśmy naprawdę dobrą drużyną. Postawiliśmy ciężkie warunki nawet tym dużo większym ośrodkom piłkarskim od naszego.

Ja dostałem sporo materiału do pracy. Dzieciaki trochę motywacji i kopa do pracy – jeszcze trzeba ciężko popracować nad wieloma rzeczami. Wiem, że razem damy radę.

A teraz wracając do wywiadu. Chyba troszkę nas polubili, bo koniecznie musiałem powiedzieć kilka słów przed kamerą. Poczułem się trochę jak jakiś Guardiola, ale myślę, że było całkiem fajnie. Początkowo myślałem, że to niezły wkręt.

Podchodzi organizator z naszym prezesem.

– Idź tam do telewizji, daj wywiad, powiedz coś – mówi organizator.
– Dobra nie wkręcaj mnie, jaki znowu wywiad? – śmieję się.
– No wywiad, powiesz coś fajnego.
– Nigdzie nie idę, prezes pójdzie – myślę, że mnie wkręcają.
– Masz iść dać wywiad.

Organizator odchodzi.

– Wkręcacie mnie co? Pójdę tam i się będą ze mnie śmiać. Przyjechał typ z Lututowa i myśli, że będzie zaraz sławny i dawał wywiady do telewizji – mówię do prezesa.
– Nie, nie, idź.
– Sam idź.
– Jesteś trenerem, musisz iść.

Ciągle myślę, że mnie wkręcają.

Skończyliśmy mecz, przechodzimy obok namiotu, dwaj panowie siedzą na krzesełkach, kiwam organizatorom, że dziękujemy. A on do mnie – wywiad, chodź, chodź! A panowie, że oni mają już siedmiu trenerów, nie trzeba. A organizator – to nic, musi być wywiad. No i musiałem. Jak Guardiola. Ale myślę, że dałem sobie jakoś radę.

Tym pozytywnym akcentem kończymy. I tym pozytywnym zdjęciem.